[2-3 Oct 2012]
(...)
JEST.
Z odrobiną kaczki i stosowną porcją Dyni.
(...)
Lalcierzyństwo swe Dynia stylizuje prawdopodobnie na Peaches Honeyblossom Geldof.
Pcha wózek, rozmawia przez telefon, wpada w poślizg, traci panowanie nad pojazdem, niemowlęta wypadają na trotuar.
Gdy szuka w wózku telefonu, wyciąga polietylenową progeniturę za nogi i ciska egzemplarzami w tył lub na boki, rzutem nad głową.
Herod bez miłosierdzia.
(...)
Fatum ciąży nad wzajemnym uczuciem na linii ja – Bawarskie cioteczki.
Jak inaczej tłumaczyć, że one w drzwiach, a u mnie na stole
przypadkiem (przysięgam, że przypadkiem) Wiech, Cafe pod Minogą, powstanie,
bij szkopa!,
Deutschland kaput!
Plus wymowne, jednoznaczne ilustracje.
(...)
Rozmroziłam i posortowałam rzeżączki.
Przyszła kolej na beztlenowce.
Prawa ręka uwięziona w rękawie beztlenowego inkubatora, wewnątrz wilgotno, gorąco i smrodliwie, gumowy mankiet odcina dopływ krwi do prawej połowy ciała. (Możliwe, że tak bada się prostatę nosorożcom albo przyjmuje porody u hipopotamic.) Lewa ręka, przezornie, na wolności. Prawą ręką próbuję przełożyć do śluzy inkubatora dwieście sześćdziesiąt pięć szalek i wyjąć z wnętrza tą samą drogą – pięćset czterdzieści osiem. W śluzie, jeśli dopcham kolanem, a dopycham, zmieści się góra trzydzieści. Wewnątrz skrapla się woda, szyby zaparowują, więc uwięzioną ręką przecieram oślizgłe wnętrze, odpowietrzam i zapowietrzam (się). Mijają godziny. Mogłabym wetknąć obie ręce, ale natychmiast zaczynają swędzieć mnie te części ciała, których nie można podrapać stopą. Mogłabym wetknąć lewą rękę, ale wtedy z trudem sięgałabym śluzy. Szalki w stosach. Mało miejsca, dużo szalek, wewnątrz bzdurna półeczka, pcham na półeczkę, mokro, wilgotno, szalki się ślizgają, spadają. Czasem, któryś stos szalek potrącę, czasem chwycę za dużo, wieczka i denka turlają się na wszystkie strony. Najpiękniej, gdy wpadają w szparę między szybą a podłogą. Pod podłogą jest przestrzeń, by cokolwiek stamtąd wydobyć trzeba mieć dużo samozaparcia i jednowymiarowe dłonie. Niby szyba, ale demiurg nakleił na poziomie podłogi swoje logo, więc macam po omacku. Wtykam palce w jakieś obce zarazy, których inni nie wyjęli. Prawa ręka wewnątrz, lewa na zewnątrz, prawa nad lewą, albo inna figura taneczna, bo wózek z towarem stoi po prawej stronie. Po lewej się nie mieści. Również po prawej stronie za węgłem, błyskotliwa myśl techniczna umieściła kluczowe dla działania tego akwariumu guziki, alarmy i choinkowe światłka. Nie widać ich z perspektywy człowieka w dybach.
Gdy włączają się syreny trudno z samych nut rozpoznać po kiego, tym razem, kaduka.
Wydaje mi się, że potrafię już obejść pełnym kołem moją rękę po ramię przytrzaśniętą w tej wylęgarni.
Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki (sic!), ani nogi.
Zostawiam brudne ślady butów na suficie.
Tydzień, dwa i nikt mnie nie pokona w twistera.
(A te sińce na ramionach, to jednak nie dlatego, że mąż mnie pobił.)
©kaczka