[29 Oct 2013]
(...)
Pierwszy dom był z widokiem na zatokę i stał na szczycie szklanej góry.
Z tej przyczyny porzuciliśmy samochód wpół drogi i przeklinając szpetnie podjęliśmy wspinaczkę.
Szklana góra, sam czubek, dwadzieścia wykutych w skale schodów by dostać się do budynku, apartament na pierwszym piętrze, a gdyby tego było mało (oprócz chorągiewki ‘Tu byłem Hillary i Tenzing’) właściciel prztyknął w nim sobie schody.
W dół.
Takie w formie stopni przykręconych do metalowej rury.
Oczami duszy widziałam Dynię zjeżdzającą po rurze oraz siebie wbijającą się zimą pod tę górę z siatami z Aldiego.
Cały ten kompleks architektoniczny projektował zapewne jakiś lokalny Frank Lloyd lub wysoce wyspecjalizowany kret, bo wszystkie okna były na poziomie gruntu, a wyeksponowane mniej więcej od prekambru warstwy geologiczne ogródka łączyła sieć skomplikowanych mostów i tuneli (Gaudi? Partyzanci z Wietnamu?).
Karą za naszą próżność, by zamieszkać w tej lepszej dzielnicy, była oprócz popękanych od wysiłku żył i płuc rozdętych od rozrzedzonego powietrza, konieczność wysłuchania historii każdej klamki, szuflady i zawiasów w drzwiach.
Herr Herrmann okazał się wyjątkowym detalistą.
Drugie mieszkanie miało dwieście (!) metrów kwadratowych i wyłożone było marmurem, złotem oraz kadzidłem.
Wanna na złotych nóżkach na środku łazienki, aniołki ze stiuku, kominek i ogólnie ‘pan wzywał, milordzie?’.
Nie wiem, czy na histerycznie niską cenę wynajmu miało wpływ siedem polskich nazwisk na skrzynce pocztowej w sąsiednim apartamencie lub może lord tam zabił lordozę i w tym zamku po prostu straszyło?
Kusiła nas sauna w jednej z osiemnastu łazienek, ale ze smutkiem przyuważyliśmy, że nam Dynia nie wyrabia w kapciach na marmurowych zakrętach i ukręciliśmy łeb wizji mieszkania w pałacu.
Ostatecznie odnajęła nam aramejska rodzina bez uprzedzeń względem przyrostu.
Zamożni posiadacze dwudziestotrzypokojowego (!) domu mieszczącego Najświętszą Panienkę nadnaturalnej wielkości, pięciu synów, ich wszystkie żony oraz piętnaścioro wnucząt.
Dynia gładko zaprzyjaźniła się z wnuczętami, wymieniono bileciki wizytowe, a dodatkową zaletą sytuacji jest całkowita niemożność zatracenia jej w tej masie dziatek. Na tle aramejskiego fenotypu Dynia wygląda jak niedoprany albinos.
(Do tego liczmy, że Dynia podłapie aramejski i w ramach pracy zarobkowej zacznie tłumaczyć Stary Testament.)
Za wadę należy zapewne uznać, że już po pierwszym kontakcie z aramejską grupą rówieśniczą Dynia zażądała na cito złotych kolczyków i złotych pantofelków.
(Podsumowując, po tygodniu mieszkania w Republice Dynia gardzi zastaną formą rządów, promuje rojalizm, przedstawia się jako princessa, chce korony, klejnotów i dostępu on-line do produkcji filmowych o Barbie w roli baletnicy. Sypia na srebrnych pointach.)
Kontrakt podpisaliśmy po spożyciu kilkunastu litrów kawy po turecku i dwudziestu sześciu dań obiadowych. Wszystkich z ofiarnego baranka.
I tak oto zamieszkamy między dworcem a matką Borisa Beckera.
Z widokiem na ogród włoskiej rodziny z trójką dzieci.
Czy chcę znać powody, dla których lokal w popłochu opuścili Szwajcarzy zostawiając nam do złożenia układankę z dwunastu, bardzo przyzwoitych kuchennych szafek?
Nie.
Jeśli tam też straszy, zaprawdę Lebensraumu na tym metrażu wystarczy dla wszystkich – urodzonych, przyrodzonych i nadprzyrodzonych.
Ponad tysiąc kilometrów, które przejechaliśmy wczoraj, w ciągu jednej doby (błogosławione, gładkie jak stół, rysowane od linijki teutońskie autostrady), by to wszystko obejrzeć i ostatecznie odnająć Dynia zniosła z nieopisaną godnością.
Tysiąc kilometrów to jedyne dwadzieścia razy ‘The Best of Elmo’ z karaoke z tylnej kanapy i maksimum dwie przerwy na siku.
©kaczka
(...)
Pierwszy dom był z widokiem na zatokę i stał na szczycie szklanej góry.
Z tej przyczyny porzuciliśmy samochód wpół drogi i przeklinając szpetnie podjęliśmy wspinaczkę.
Szklana góra, sam czubek, dwadzieścia wykutych w skale schodów by dostać się do budynku, apartament na pierwszym piętrze, a gdyby tego było mało (oprócz chorągiewki ‘Tu byłem Hillary i Tenzing’) właściciel prztyknął w nim sobie schody.
W dół.
Takie w formie stopni przykręconych do metalowej rury.
Oczami duszy widziałam Dynię zjeżdzającą po rurze oraz siebie wbijającą się zimą pod tę górę z siatami z Aldiego.
Cały ten kompleks architektoniczny projektował zapewne jakiś lokalny Frank Lloyd lub wysoce wyspecjalizowany kret, bo wszystkie okna były na poziomie gruntu, a wyeksponowane mniej więcej od prekambru warstwy geologiczne ogródka łączyła sieć skomplikowanych mostów i tuneli (Gaudi? Partyzanci z Wietnamu?).
Karą za naszą próżność, by zamieszkać w tej lepszej dzielnicy, była oprócz popękanych od wysiłku żył i płuc rozdętych od rozrzedzonego powietrza, konieczność wysłuchania historii każdej klamki, szuflady i zawiasów w drzwiach.
Herr Herrmann okazał się wyjątkowym detalistą.
Drugie mieszkanie miało dwieście (!) metrów kwadratowych i wyłożone było marmurem, złotem oraz kadzidłem.
Wanna na złotych nóżkach na środku łazienki, aniołki ze stiuku, kominek i ogólnie ‘pan wzywał, milordzie?’.
Nie wiem, czy na histerycznie niską cenę wynajmu miało wpływ siedem polskich nazwisk na skrzynce pocztowej w sąsiednim apartamencie lub może lord tam zabił lordozę i w tym zamku po prostu straszyło?
Kusiła nas sauna w jednej z osiemnastu łazienek, ale ze smutkiem przyuważyliśmy, że nam Dynia nie wyrabia w kapciach na marmurowych zakrętach i ukręciliśmy łeb wizji mieszkania w pałacu.
Ostatecznie odnajęła nam aramejska rodzina bez uprzedzeń względem przyrostu.
Zamożni posiadacze dwudziestotrzypokojowego (!) domu mieszczącego Najświętszą Panienkę nadnaturalnej wielkości, pięciu synów, ich wszystkie żony oraz piętnaścioro wnucząt.
Dynia gładko zaprzyjaźniła się z wnuczętami, wymieniono bileciki wizytowe, a dodatkową zaletą sytuacji jest całkowita niemożność zatracenia jej w tej masie dziatek. Na tle aramejskiego fenotypu Dynia wygląda jak niedoprany albinos.
(Do tego liczmy, że Dynia podłapie aramejski i w ramach pracy zarobkowej zacznie tłumaczyć Stary Testament.)
Za wadę należy zapewne uznać, że już po pierwszym kontakcie z aramejską grupą rówieśniczą Dynia zażądała na cito złotych kolczyków i złotych pantofelków.
(Podsumowując, po tygodniu mieszkania w Republice Dynia gardzi zastaną formą rządów, promuje rojalizm, przedstawia się jako princessa, chce korony, klejnotów i dostępu on-line do produkcji filmowych o Barbie w roli baletnicy. Sypia na srebrnych pointach.)
Kontrakt podpisaliśmy po spożyciu kilkunastu litrów kawy po turecku i dwudziestu sześciu dań obiadowych. Wszystkich z ofiarnego baranka.
I tak oto zamieszkamy między dworcem a matką Borisa Beckera.
Z widokiem na ogród włoskiej rodziny z trójką dzieci.
Czy chcę znać powody, dla których lokal w popłochu opuścili Szwajcarzy zostawiając nam do złożenia układankę z dwunastu, bardzo przyzwoitych kuchennych szafek?
Nie.
Jeśli tam też straszy, zaprawdę Lebensraumu na tym metrażu wystarczy dla wszystkich – urodzonych, przyrodzonych i nadprzyrodzonych.
Ponad tysiąc kilometrów, które przejechaliśmy wczoraj, w ciągu jednej doby (błogosławione, gładkie jak stół, rysowane od linijki teutońskie autostrady), by to wszystko obejrzeć i ostatecznie odnająć Dynia zniosła z nieopisaną godnością.
Tysiąc kilometrów to jedyne dwadzieścia razy ‘The Best of Elmo’ z karaoke z tylnej kanapy i maksimum dwie przerwy na siku.
©kaczka