[27 Nov 2015]
(...)
Gdyby placówka, poniekąd katolicka, acz faktycznie opanowana przez wyznawców prawosławia, organizowała bal Wszystkich Świętych to Dyrekcja mogłaby wystąpić jako smok świętego Jerzego.
Nawet bez kostiumu.
Gdyż Dyrekcja już jest ucharakteryzowana.
Gdy wysyłałam Norweskiego na ochotnicze – a dlaczego to Państwo jeszcze nie wpisali się na listę? - wypiekanie ciastek [1] to myślałam, że będzie z tego obopólna korzyść. Norweski się zrelaksuje po szychcie w kopalni, wyrazi artystycznie, opanuje tradycyjny przepis, a placówka pozyska kilka kilogramów ciastkowego pokruszcu do sprzedaży na wolnym rynku, konkretnie na świątecznym jarmarku ('wszelki dochód na cele statutowe').
Do głowy mi nie przyszło, że wysyłam Norweskiego na manewry wojenne.
Na pożegnanie wręczyłam mu jeszcze trzy opakowania syntetycznych, amerykańskich posypek do ciastek, mówiąc, by wszedł w bliski kontakt z liryczną częścią swego id, a nade wszystko pod żadnym pozorem nie przynosił ich z powrotem do domu, by poniewierały się w szufladach przez następną dekadę.
A Dyrekcja, jak Napoleon, wszystko miała strategicznie zaplanowane.
Gramaturę, kubaturę, dyktaturę.
W zaciszu swojego gabinetu Dyrekcja zamiesiła kilka ton ciasta, tak, by nikt nie poznał sekretnego przepisu.
Następnie podzieliła zebranych na zespoły, wydała narzędzia, ustaliła dopuszczalne limity czasowe produkcji jednej partii ciastek, podkręciła współczynniki wydajności, odpaliła 'The Best of Chris Rea' i przez cztery godziny krążyła po sali, jak więzienny dozorca nie szczędząc przy tym krytyki i ograniczając wyjścia do toalety.
Norweski wrócił z placówki po północy i rzecz jasna, przyniósł posypki w stanie nienaruszonym, a ponadto nabawił się psychologicznej alergii względem ciastek z (1) migdałami, (2) orzechami włoskimi, (3) orzechami laskowymi.
(Anafilaktyczne bingo dla prawdziwego alergika oraz marzenie każdej wiewiórki!)
Dyrekcja nie zezwoliła na dekoracyjną anarchię. Ciastka miały być zunifikowane, ozdabiane zgodnie z ruchem wskazówek zegara i stosownym, limitowanym zagęszczeniem orzecha na metr kwadratowy. Norweski twierdzi, że nawet gdyby chciał, nie miałby czasu na działania dywersyjne.
A chciał.
Po trzeciej godzinie 'The Best of', po czwartej szklance gorącego soku jabłkowego, przy ograniczonym dostępie do WC i innych swobód obywatelskich, po kilkudziesięciu kilogramach rozwałkowanego ciasta, po fali bezlitosnej krytyki, że produkty finalne mimo wysiłku nie przypominają jednojajowych bliźniąt, Norweski widział siebie unoszącego się nad blachami ciastek na elfich skrzydełkach i ciskającego weń na oślep różowymi kulkami z cukru.
Do tego, powiada Norweski, te ciastka nie piekły się w piekarniku.
One piekły się w ogniu z paszczy smoka.
Znaczy z Dyrekcji.
(...)
- Frau kaczko! Mąż przyjdzie w sobotę konstruować stragan na Jarmarku. – nadepnęła mi na ogon Smoczyca, gdy wymykałam się po raz czwarty (jak czwartek to czwarty) z placówki. I jeśli było to pytanie to jakby takie retoryczne.
- Nie, gdyż...
- To w takim razie niech się zjawi w sobotę o szesnastej pięćdziesiąt pięć. Będzie sprzedawał ciasteczka.Tylko proszę się nie spóźnić.
Gdyby jakaś wschodząca państwowość szukała tyrana to mogę skontaktować.
[1] Rzecz jasna placówka zażądała, aby każdy z rodziców przyniósł jakiś składnik w naturze. U Szwabskich Kluseczek wyszło z tego siedem kostek masła, dwa kilo cukru, dwie torebki sody i dwadzieścia kilogramów mąki.
Uaktualnienie
Handlowa sobota.
©kaczka
(...)
Gdyby placówka, poniekąd katolicka, acz faktycznie opanowana przez wyznawców prawosławia, organizowała bal Wszystkich Świętych to Dyrekcja mogłaby wystąpić jako smok świętego Jerzego.
Nawet bez kostiumu.
Gdyż Dyrekcja już jest ucharakteryzowana.
Gdy wysyłałam Norweskiego na ochotnicze – a dlaczego to Państwo jeszcze nie wpisali się na listę? - wypiekanie ciastek [1] to myślałam, że będzie z tego obopólna korzyść. Norweski się zrelaksuje po szychcie w kopalni, wyrazi artystycznie, opanuje tradycyjny przepis, a placówka pozyska kilka kilogramów ciastkowego pokruszcu do sprzedaży na wolnym rynku, konkretnie na świątecznym jarmarku ('wszelki dochód na cele statutowe').
Do głowy mi nie przyszło, że wysyłam Norweskiego na manewry wojenne.
Na pożegnanie wręczyłam mu jeszcze trzy opakowania syntetycznych, amerykańskich posypek do ciastek, mówiąc, by wszedł w bliski kontakt z liryczną częścią swego id, a nade wszystko pod żadnym pozorem nie przynosił ich z powrotem do domu, by poniewierały się w szufladach przez następną dekadę.
A Dyrekcja, jak Napoleon, wszystko miała strategicznie zaplanowane.
Gramaturę, kubaturę, dyktaturę.
W zaciszu swojego gabinetu Dyrekcja zamiesiła kilka ton ciasta, tak, by nikt nie poznał sekretnego przepisu.
Następnie podzieliła zebranych na zespoły, wydała narzędzia, ustaliła dopuszczalne limity czasowe produkcji jednej partii ciastek, podkręciła współczynniki wydajności, odpaliła 'The Best of Chris Rea' i przez cztery godziny krążyła po sali, jak więzienny dozorca nie szczędząc przy tym krytyki i ograniczając wyjścia do toalety.
Norweski wrócił z placówki po północy i rzecz jasna, przyniósł posypki w stanie nienaruszonym, a ponadto nabawił się psychologicznej alergii względem ciastek z (1) migdałami, (2) orzechami włoskimi, (3) orzechami laskowymi.
(Anafilaktyczne bingo dla prawdziwego alergika oraz marzenie każdej wiewiórki!)
Dyrekcja nie zezwoliła na dekoracyjną anarchię. Ciastka miały być zunifikowane, ozdabiane zgodnie z ruchem wskazówek zegara i stosownym, limitowanym zagęszczeniem orzecha na metr kwadratowy. Norweski twierdzi, że nawet gdyby chciał, nie miałby czasu na działania dywersyjne.
A chciał.
Po trzeciej godzinie 'The Best of', po czwartej szklance gorącego soku jabłkowego, przy ograniczonym dostępie do WC i innych swobód obywatelskich, po kilkudziesięciu kilogramach rozwałkowanego ciasta, po fali bezlitosnej krytyki, że produkty finalne mimo wysiłku nie przypominają jednojajowych bliźniąt, Norweski widział siebie unoszącego się nad blachami ciastek na elfich skrzydełkach i ciskającego weń na oślep różowymi kulkami z cukru.
Do tego, powiada Norweski, te ciastka nie piekły się w piekarniku.
One piekły się w ogniu z paszczy smoka.
Znaczy z Dyrekcji.
(...)
- Frau kaczko! Mąż przyjdzie w sobotę konstruować stragan na Jarmarku. – nadepnęła mi na ogon Smoczyca, gdy wymykałam się po raz czwarty (jak czwartek to czwarty) z placówki. I jeśli było to pytanie to jakby takie retoryczne.
- Nie, gdyż...
- To w takim razie niech się zjawi w sobotę o szesnastej pięćdziesiąt pięć. Będzie sprzedawał ciasteczka.Tylko proszę się nie spóźnić.
Gdyby jakaś wschodząca państwowość szukała tyrana to mogę skontaktować.
[1] Rzecz jasna placówka zażądała, aby każdy z rodziców przyniósł jakiś składnik w naturze. U Szwabskich Kluseczek wyszło z tego siedem kostek masła, dwa kilo cukru, dwie torebki sody i dwadzieścia kilogramów mąki.
Uaktualnienie
Handlowa sobota.
Wpis z rysunkowych memuarów Dyni.
To nie słońce pod nocnym niebem.
To nie słońce pod nocnym niebem.
To karuzela.
(Widok z lotu sań Świętego Mikołaja.)
©kaczka