[27 Sep 2016]
(...)
Minął tydzień, nadal chodzę do szkoły i zdaje się, że nie ma co liczyć na amnestię, nostryfikację dyplomu, albo że mi przepiszą oceny z indeksu.
Chodzę. Uczęszczam. W plecaku mam swój, znaleziony na ulicy, egzemplarz Huxleya i gdy tak czekam pod klasą to zdarzy mi się coś przeczytać. Podnoszę wzrok znad tekstu, toczę wzrokiem po okolicznościach i zazwyczaj myślę: ‘O, jakie to prorocze!’ (wtedy, oczywiście, gdy nie krzyczę ‘Biskwicie! Nie tarzaj się po podłodze!’ albo ‘Wyjdź natychmiast z kosza na śmieci!’)
Nowy, wspaniały świat.
Trochę boazeria odpada, trochę oko łzawi od czerwonych lamperii, trochę wytarł się salceson marmuru na posadzkach, ale uparłam się, by dostrzegać płyn w szklance mego przeznaczenia!
Nawet, jeśli to łzy rozpaczy, czy tak jak dzisiaj, deszczówka.
(Szklanka do połowy pełna, pełna szklanka, pełna.
Do połowy.)
Oto, na przykład, dziecko me chodzi do klasy Mastodontów, więc punkt zbiórki wyznacza nam obrazek z mastodontem w galopie. Tymczasem, rodzice uczniów z klasy Ryb mają na swoim obrazku roześmianego... delfina. (Toczę ogromną wewnętrzną walkę ze sobą, czy pójść i opowiedzieć co wiem o filogenezie ssaków, czy też może nie wypada?)
Klasy w placówce, tym chlubi się Dyrekcja, są eksperymentalne. W wyniku tego eksperymentu na żywej tkance, pierwszoklasiści nie tworzą odrębnych klas, ale dołączają niewielkimi grupkami do klas drugich. Każdy drugoklasista ma wyznaczonego pierwszaka, któremu ma ułatwić szkolną inicjację, pokazać, gdzie jest klozet i gdzie, ci z dziesiątej, palą na przerwie papierosy [1]. Z niewyjaśnionych powodów Dynią opiekuje się aż dwóch chłopców – Jeremiasz i Jewgieniusz. Jeremiasz jest uśmiechniętym dookoła głowy synem właściciela lokalnego sklepu metalowo-hydraulicznego i już przy pierwszym spotkaniu obiecał załatwić mi rabat na spłuczkę i gwoździe. Jewgieniusz, dla odmiany, jest ponury jak Siergiej Jesienin na zdjęciu ze swego pogrzebu, ale nosi za Dynią teczkę i hulajnogę. Nikt jeszcze nie wie, jak skończy się ten eksperyment, ale kolanko do muszli klozetowej za pół ceny? Nie do pogardzenia.
(Pełna szklanka.)
W klasie Mastodontów debiutuje w tym roku Matylda, córka miejscowego rzeźnika. Dziewczę dorodne, łatwe do wpisania w kwadrat. Zjeść na jednej przerwie dwie bułki z szynką to dla Matyldy, podobno, jak splunąć. Problem w tym, że do swego debiutu Matylda podchodzi z bardzo umiarkowanym entuzjazmem. W ubiegłym tygodniu Matylda cały czas zanosiła się szlochem, w tym do repertuaru objawów somatycznych stresu dołączyła womit. Womit kogoś, kto dwie bułki z szynką traktuje jako skromną przekąskę, jest spektakularny, więc, czy nie świetnie, że Dynia siedzi jednak pięć stolików dalej?
(Nie mówiłam, że pełna?)
Ojciec Matyldy, chyba przymuszony przez placówkę (albo Matyldę), do zjawiania się na żądanie, jeździ na różowej hulajnodze swej córki dookoła szkoły i odpala papierosa za papierosem, prosząc o ogień tych z dziesiątej, schowanych na szkolnym parkingu.
Na tymże parkingu właściciel jakiegoś objazdowego lunaparku porzucił przyczepę z neonowym napisem ‘CYRK’.
Gdzie nie splunąć, wszędzie te alegorie!
[1] Stopień zaangażowania drugoklasistów w pomoc młodszym przypomina przeprowadzanie staruszki przez jezdnię, tak by za w s z e l k ą cenę zasłużyć na odznakę ‘Wzorowy Harcerz’. Takiej staruszki, która wcale nie planowała przez jezdnię przechodzić i którą porwano z okolicznego parku, gdzie karmiła wiewiórki.
(...)
Podczas weekendu próbowaliśmy nabrać dystansu.
Znajomi odkapslowali wino, rozpalili ognisko, a wszystkie nasze liczne dzieci zaszyły się gdzieś w głębi domu, gdzie bez skrupułów oszukiwały się w gry planszowe. (Najlepsi, czytaj: Biskwit, potrafią okantować w Monopoly nawet samych siebie.)
Przy ognisku zapadła noc, było ciepło, miło i dorośle.
Do chwili, gdy Biskwit włączył wszystkie reflektory na tarasie - słupy światła jak na więziennym podwórcu - i tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmił, machając przy tym kluczykami do samochodu: 'BEEEEEEEEEEEEEEEEEED TIME!'
Nastrój prysnął.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści!
©kaczka
(...)
Minął tydzień, nadal chodzę do szkoły i zdaje się, że nie ma co liczyć na amnestię, nostryfikację dyplomu, albo że mi przepiszą oceny z indeksu.
Chodzę. Uczęszczam. W plecaku mam swój, znaleziony na ulicy, egzemplarz Huxleya i gdy tak czekam pod klasą to zdarzy mi się coś przeczytać. Podnoszę wzrok znad tekstu, toczę wzrokiem po okolicznościach i zazwyczaj myślę: ‘O, jakie to prorocze!’ (wtedy, oczywiście, gdy nie krzyczę ‘Biskwicie! Nie tarzaj się po podłodze!’ albo ‘Wyjdź natychmiast z kosza na śmieci!’)
Nowy, wspaniały świat.
Trochę boazeria odpada, trochę oko łzawi od czerwonych lamperii, trochę wytarł się salceson marmuru na posadzkach, ale uparłam się, by dostrzegać płyn w szklance mego przeznaczenia!
Nawet, jeśli to łzy rozpaczy, czy tak jak dzisiaj, deszczówka.
(Szklanka do połowy pełna, pełna szklanka, pełna.
Do połowy.)
Oto, na przykład, dziecko me chodzi do klasy Mastodontów, więc punkt zbiórki wyznacza nam obrazek z mastodontem w galopie. Tymczasem, rodzice uczniów z klasy Ryb mają na swoim obrazku roześmianego... delfina. (Toczę ogromną wewnętrzną walkę ze sobą, czy pójść i opowiedzieć co wiem o filogenezie ssaków, czy też może nie wypada?)
Klasy w placówce, tym chlubi się Dyrekcja, są eksperymentalne. W wyniku tego eksperymentu na żywej tkance, pierwszoklasiści nie tworzą odrębnych klas, ale dołączają niewielkimi grupkami do klas drugich. Każdy drugoklasista ma wyznaczonego pierwszaka, któremu ma ułatwić szkolną inicjację, pokazać, gdzie jest klozet i gdzie, ci z dziesiątej, palą na przerwie papierosy [1]. Z niewyjaśnionych powodów Dynią opiekuje się aż dwóch chłopców – Jeremiasz i Jewgieniusz. Jeremiasz jest uśmiechniętym dookoła głowy synem właściciela lokalnego sklepu metalowo-hydraulicznego i już przy pierwszym spotkaniu obiecał załatwić mi rabat na spłuczkę i gwoździe. Jewgieniusz, dla odmiany, jest ponury jak Siergiej Jesienin na zdjęciu ze swego pogrzebu, ale nosi za Dynią teczkę i hulajnogę. Nikt jeszcze nie wie, jak skończy się ten eksperyment, ale kolanko do muszli klozetowej za pół ceny? Nie do pogardzenia.
(Pełna szklanka.)
W klasie Mastodontów debiutuje w tym roku Matylda, córka miejscowego rzeźnika. Dziewczę dorodne, łatwe do wpisania w kwadrat. Zjeść na jednej przerwie dwie bułki z szynką to dla Matyldy, podobno, jak splunąć. Problem w tym, że do swego debiutu Matylda podchodzi z bardzo umiarkowanym entuzjazmem. W ubiegłym tygodniu Matylda cały czas zanosiła się szlochem, w tym do repertuaru objawów somatycznych stresu dołączyła womit. Womit kogoś, kto dwie bułki z szynką traktuje jako skromną przekąskę, jest spektakularny, więc, czy nie świetnie, że Dynia siedzi jednak pięć stolików dalej?
(Nie mówiłam, że pełna?)
Ojciec Matyldy, chyba przymuszony przez placówkę (albo Matyldę), do zjawiania się na żądanie, jeździ na różowej hulajnodze swej córki dookoła szkoły i odpala papierosa za papierosem, prosząc o ogień tych z dziesiątej, schowanych na szkolnym parkingu.
Na tymże parkingu właściciel jakiegoś objazdowego lunaparku porzucił przyczepę z neonowym napisem ‘CYRK’.
Gdzie nie splunąć, wszędzie te alegorie!
[1] Stopień zaangażowania drugoklasistów w pomoc młodszym przypomina przeprowadzanie staruszki przez jezdnię, tak by za w s z e l k ą cenę zasłużyć na odznakę ‘Wzorowy Harcerz’. Takiej staruszki, która wcale nie planowała przez jezdnię przechodzić i którą porwano z okolicznego parku, gdzie karmiła wiewiórki.
(...)
Podczas weekendu próbowaliśmy nabrać dystansu.
Znajomi odkapslowali wino, rozpalili ognisko, a wszystkie nasze liczne dzieci zaszyły się gdzieś w głębi domu, gdzie bez skrupułów oszukiwały się w gry planszowe. (Najlepsi, czytaj: Biskwit, potrafią okantować w Monopoly nawet samych siebie.)
Przy ognisku zapadła noc, było ciepło, miło i dorośle.
Do chwili, gdy Biskwit włączył wszystkie reflektory na tarasie - słupy światła jak na więziennym podwórcu - i tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmił, machając przy tym kluczykami do samochodu: 'BEEEEEEEEEEEEEEEEEED TIME!'
Nastrój prysnął.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści!
©kaczka